wtorek, 29 września 2015

Rozdział 35

  Wtuliwszy twarz w puchową poduszkę rozchyliłam powieki i westchnęłam głęboko, gdy mój umysł na nowo zalały bolesne obrazy z dnia wczorajszego. Wszystko co po tamtym wieczorze miało się wyklarować, poplątało się i stworzyło tym samym niebotycznie zawiły labirynt, w którego środku utkwiłam bez szansy na jakąkolwiek odsiecz.
Z głębokiego zamyślenia gwałtownie wyrwała mnie czyjaś dłoń, która teraz delikatnie sunęła po złocistym paśmie moich włosów, westchnąwszy przeciągle przetarłam zaszklone oczy i przygryzając drżącą wargę zerknęłam w zatroskane oczy rodzicielki.
- Przykro mi skarbie...
Szepnęła, a po moim policzku spłynęło kilka palących łez.
- Ja... naprawdę chciałam z nim skończyć... chciałam by, było jak dawniej by, w końcu wszystko się ułożyło, ale gdy stanął przede mną... coś we mnie pękło...
Przerwałam niezdolna by, wydusić z siebie choćby najkrótszy wyraz, a delikatna dłoń mamy z czułością spoczęła na moim policzku.- Jak mogłam być tak...
- Ciiiiiiiii...już dobrze słońce. Każdy z nas popełnia błędy, jesteśmy tylko ludźmi i uwierz, że wszystko się jeszcze ułoży.Obiecuję.
Szeptała kojąco, co chwilę składając drobne muśnięcia wśród burzy potarganych włosów jednak w gruncie rzeczy obie wiedziałyśmy, że ów słowa nic już nie zmienią...- Nawet nie wiesz jak się, o ciebie martwiłam, po telefonie od Jane...
-  Jane ?
- Tak, to ona znalazła cię nieprzytomną...
- Jest tutaj ?
- Oczywiście. Zaraz po nią pójdę.
Odparła szatynka i ostatni raz ściskając moją dłoń wypuściła mnie z objęć, po czym wolnym krokiem ruszyła ku drzwiom prowadzącym na korytarz przed salą.
(...)
    Z płytkiego, urywanego snu gwałtownie wyrwał mnie cichy, kobiecy głos tuż nade mną.
 Z cichym jękiem uniosłem wzrok, a gdy moje oczy odnalazły karmelowe źrenice stojącej przede mną szatynki po moim ciele przebrnął ostry dreszcz.
-  A więc to ty...
Odparła krzyżując szczupłe ręce na piersi i przewiercając mnie na wskroś lodowatym spojrzeniem.
 Były takie podobne...
Przełknąwszy ciężko ślinę, skinąłem głową twierdząco i podźwignąwszy się z twardego krzesła ucałowałem jej dłoń.
- Peter Gene Hernandez...
Przykro mi, że musiała mnie pani poznać akurat w takiej sytuacji.
Powiedziałem niemal szeptem z trudem znosząc pełen napięcia kontakt wzrokowy, na co kobieta jedynie uśmiechnęła się chłodno.
- Cindia McCarthy...Nie powinieneś tu przychodzić, Peter.
Powiedziała chłodno, a w jej oczach zabłysły łzy.- Więc to wszystko było dla ciebie...
Dodała niemal bezgłośnie, po czym nawet na mnie nie patrząc ruszyła długim szpitalnym korytarzem na spotkanie wysokiej brunetce, która akurat nań wkroczyła.
Dopóki nie odwróciła głowy moje oczy z niemym pytaniem wodziły za jej smukłą postacią by, w końcu cofnąć mnie ponownie na rząd drewnianych krzeseł przy chłodnej, wybielanej ścianie...

                                                       *      *      *

- Jak się czujesz ?
Z bolesnego wodospadu wspomnień wnet wyrwał mnie zatroskany głos Jane.
- Sama nie wiem... Wszystko...wszystko zepsułam, Jane.
Szepnęłam z rozpaczą zerkając w kakaowe źrenice przyjaciółki.
- Nawet tak nie mów. Za tydzień staniesz na ołtarzu, powiesz sakramentalne  ,, tak" i zaczniesz żyć na nowo. Zaczniecie od początku...
tak jakby tamte dni nigdy nie miały miejsca...
tak jakby on...
- Nie, Jane. Nie stanę na ołtarzu i nie powiem ,,tak". Nie będę miała komu...
Przerwałam jej, a gdy zauważyłam, iż nie rozumie, dodałam.: Żadnego ślubu nie będzie...ani za tydzień, ani za miesiąc...nigdy.To koniec.
- Ale...O czym ty mówisz ? Jak to 'nie będzie' ?
Nie umiejąc wypowiedzieć tych słów jedynie oparłam głowę na poduszce i przymknąwszy powieki szepnęłam.:
- Żadne z zapewnień, nie było prawdziwe.Nigdy nie powiedziałam mu całej, szczerej prawdy. Okłamałam i siebie i jego, gdy mówiłam, że Hernandez nic dla mnie nie znaczy. To chore, ale ja... nigdy nie przestałam go kochać, wczoraj gdy wybiegłam z klubu... Po powrocie do domu wyznałam, że kłamałam. Artur był wściekły, padło kilka gorzkich słów, po czym wyszedł, a ja...nic nie poczułam. Zupełnie nic, tak jakby...
I choć miałam te słowa na końcu języka, wciąż były zbyt ostre by, przemknąć pomiędzy wargami...
- Nic dla ciebie nie znaczył...
Dokończyła brunetka, a moje źrenice ponownie zasnuła srebrzysta mgiełka łez. Rozchyliwszy wargi, szukałam słów które złagodziłyby, ból z jakim ostrza prawdy wbijały się w obolałe serce, lecz nim jakikolwiek wyraz zdołał wypełznąć zza drżących warg, do sali weszła smukła, rudowłosa kobieta i obdarzywszy nas słabym uśmiechem, oznajmiła.:
- Pan Hernandez chciałby, się z panią widzieć panno McCarthy.
Na dźwięk jego nazwiska ze świeżej rany rozdartego serca na nowo wytoczyła się pełna bolesnej tęsknoty, rubinowa krew...
- Proszę mu przekazać, że nie chcę go widzieć.
 Nigdy więcej.
Szepnęłam słabo, a gdy zamknęły się za nią drzwi nie zważając na wpatrzoną we mnie Jane z rozdzierającym każdy skrawek mnie płaczem rzuciłam się na poduszkę.
Po długiej godzinie wypłakiwania oczu w końcu zmorzył mnie sen, a wraz z nim nadzieja, że już się z niego nie obudzę...
                                                         *      *      *
- To już wszystko.
Odparłam, dokładnie omiatając zalane bielą, szpitalne pomieszczenie i z nieznacznym wysiłkiem unosząc czarną, sportową torbę wypełnioną ubraniami.
- Jesteś pewna, że to dobry pomysł ?
Ucieczka nic nie zmieni...
Zagadnęła przyjaciółka, z rozmachem otwierając bagażnik swojej, sportowej Hondy.
- Wiem, ale...na razie to najlepsze wyjście.
 Nie umiałabym po prostu spojrzeć mu w oczy.
Zauważyłam, z głębokim westchnieniem opadając na przednie siedzenie od strony pasażera.
 Przez resztę popołudnia nie odzywałyśmy się do siebie, dzięki czemu już godzinę później obładowane walizkami pełnymi moich rzeczy zamknęłyśmy dom, w którym od teraz nie dane mi było mieszkać i upchnąwszy wszystkie bagaże na tylne siedzenia samochodu ruszyłyśmy ku posiadłości moich rodziców, na drugim końcu Miasta Aniołów.
Nie umiejąc znieść pełnej napięcia ciszy, gdy tylko samochód stanął na żwirowym podjeździe chwyciłam klamkę, gotowa bez słowa zniknąć za drzwiami domu rodzinnego, gdy do moich uszu doszedł cichy głos brunetki.
- Lana...
Obróciwszy głowę w jej stronę zastygłam w bezruchu w ciszy obawiając się tego, co chciała powiedzieć.- Zastanów się, do czego dążysz...
Dokończyła przeszywając mnie zaszyfrowanym spojrzeniem.
- Do skończenia z przeszłością Jane.
Do skończenia, z przeszłością...
Odparłam zdawkowo i zabierając wszystkie swoje bagaże trzasnęłam drzwiami samochodu, niczym drzwiami do minionych dni...
__________________________

Wybaczcie spóźnienie po prostu...moje życie osobiste trochę mnie pochłonęło i zabrało czas na pisanie... Po za tym sporo czasu spędzam w szkole i rzadko kiedy po powrocie mam wystarczająco dużo weny by, móc napisać udany, sensowny rozdział.
Właśnie, rozdział.
Jak Wam się podobał ?
Piszcie Wasze opinie i wracajcie w sobotę !
A teraz ogłoszenia...:)
Wchodząc na bloga pt.: Ride or Die  zajrzyjcie do archiwum !
:*
Ps. Dziękuję, za wytrwałość kochani.
<3

2 komentarze:

  1. Dziękuję za spełnienie mojej prośby ;) jestem ciekawa czy zamknie za drzwiami Hernandeza czy jakos uda mu się przejść przez drzwi. Wracam w sobotę i NIE BĘDĘ CZEKAĆ ANI MINUTY DŁUŻEJ!!!!!!!!!!!!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Dawaj kolejny, bo ja już wytrzmać nie mogę. :)

    OdpowiedzUsuń